Reklama


Wejście jest tak niepozorne, że bez trudu można je ominąć. Wiedzą o nim tylko starsi, którzy dobrze pamiętają powojenny Kraków. Nic więc dziwnego, że na co dzień setki przechodniów przechodzą obok tego miejsca, jednocześnie ignorując nie byle jaką historię Krakowa. 

Reklama

Dla większości ul. św. Krzyża tuż przy Rynku Głównym to przede wszystkim całonocna zabawa w weekend lub krótsza trasa do pracy w tygodniu. Mało kto jednak zdaje sobie sprawę, że pod numerem 3 mieści się jeden z najstarszych zakładów jubilerskich w Krakowie prowadzony przez  braci Wacława i Lesława Janickich. Niewielki lokal, wyposażony w zakurzone sprzęty do obróbki diamentów i starą gablotkę z połyskującymi kamieniami w niczym nie przypomina tych współczesnych, które rażą błyskami lamp.

Magdalena Janczura: Muszę się upewnić. Pan Lesław po prawej stronie, a pan Wacław po lewej?

Wacław: Dokładnie tak tylko na odwrót! (śmiech)

Gdyby mylili mnie z Marlonem Brando, tobym się upomniał...

Często jesteście myleni?

Lesław: Przez tyle lat wielokrotnie się zdarzało, że ktoś pomylił mnie z bratem, ale najczęściej nie wyprowadzałem z błędu tylko przytakiwałem, gdy wołali na mnie Wacek. Zresztą na Lesława też się odwrócę.

Wacław: A ja się przyznam, że dziś na niektórych zdjęciach z dzieciństwa to sam nie jestem w stanie nas rozróżnić. Gdyby mylili mnie z Marlonem Brando, tobym się upomniał, no ale -  niestety - najczęściej mylą mnie z bratem.

Panowie urodzili się w Lanckoronie, jednak wasza rodzina nie pochodziła stamtąd.

Wacław: Mama pochodzi ze Lwowa. Tata z Poznania. Gdy się pobrali zamieszkali w mieście mamy, ale w 1944 roku musieli uciekać. Od pewnej znajomej dostali namiary właśnie na Lanckoronę, która w tamtym momencie była dla nich zupełnie obca. A zaraz po przyjeździe my pojawiliśmy się na świecie.

Lesław: Z tym wydarzeniem kojarzy mi się rodzinna historia. Wtedy były zupełnie inne czasy. Akuszerka, szpitale przechodnie. Mama urodziła jednego, a lekarz mówi do niej: "Niech się jeszcze pani nie ubiera. Będzie jeszcze jedno. To nie koniec!". No i po dwóch godzinach urodził się drugi z nas. Do samego końca trzymaliśmy mamę w niepewności.

Czyli który z panów jest starszy?

Lesław: Ja!

Wacław: Albo ja!

Jak wyglądały wasze lata młodości? Mieliście diamentowe dzieciństwo?

Lesław: W Lanckoronie mieszkaliśmy jeszcze kilka lat. Później przenieśliśmy się na ul. św. Sebastiana w Krakowie. W jednym z pomieszczeń ojciec zrobił sobie pracownię, w której najpierw toczył narzędzia dla szlifierni diamentów należącej do Władysława Wachtela, a później założył własną.

Po co w Krakowie aż dwie szlifiernie diamentów?

Lesław: W Oświęcimiu, w tych okrutnych latach gdzie dawniej zabijali tysiące ludzi, przede wszystkim Żydów, pozostało wiele szlachetnych kamieni. Ludzie przed ucieczką z domu starali się  schować swój dobytek, gdzie tylko się da. I bardzo często zdarzało się, że swoje ukochane diamenty po prostu połykali. A te później można było znaleźć w spalonych zwłokach. Coś strasznego.

Kim byli ludzie, którzy je przynosili do zakładu?

Lesław: Po wojnie tak ratowało się kamienie szlachetne. W dużej części przynosiły je rodziny i krewni ofiar, którym udało się odzyskać diamenty. Chcieli zatrzymać je na pamiątkę.

Wacław: Ale przemysł diamentowy w Krakowie szybko rozwinął się w innych dziedzinach. W diamenty uzupełniało się przeróżne narzędzia do skrawania metali, robiło się z nich noże. Wiele przedmiotów z takimi końcówkami zamawiała Akademia Górniczo-Hutnicza. Prawdziwą furorę jednak zrobiły grające pocztówki.

Pocztówki z diamentem?

Wacław: Tak. W latach 60., w komunistycznej Polsce poklask zdobyły pocztówki dźwiękowe. Robiło się je za pomocą folii, a potem na specjalnym gramofonie można było posłuchać nagranych melodii. Do tego potrzebny był twardy element, najczęściej metalowy, jednak nasz ojciec wymyślił, że można zastąpić go diamentem. I od tego momentu te pocztówki zyskały jeszcze większą popularność. Prawdziwa ręczna robota!

Lesław: Tym bardziej, że w tych czasach nikt nie myślał o prawach autorskich. To co jednego dnia puszczali w radiu, następnego już można było posłuchać na pocztówce lub podarować komuś na urodziny.

Już wtedy ojciec uczył was zawodu?

Wacław: Uczył, ale dopiero gdy poszliśmy na studia. Wprost nam powiedział, że jeśli chcemy mieć swoje pieniądze musimy nauczyć się je zarabiać. Pomagaliśmy mu codziennie i mieliśmy dzięki temu swoich klientów.

Lesław: Ale to było jedno życie. Drugim szybko okazała się sztuka. W Krakowie liczyły się wtedy trzy lokale. Jazz Club na św. Marka, Piwnica pod Baranami i Krzysztofory. Wydawało nam się, że do tych dwóch pierwszych nie mamy szans. Trzeba było śpiewać albo chociaż grać na jakimś instrumencie. Dopiero gdy Tadeusz Kantor, któregoś dnia w Krzysztoforach robił happening "Linia podziału", uznaliśmy, że może nam się udać.

Wasza współpraca zaczęła się dość absurdalnie. Od walizki pełnej makaronu.

Wacław: Tak, tak. Nasz przyjaciel Jacek Stokłosa usłyszał, że Kantor szuka dwóch mężczyzn do swojego happeningu, którzy będą jedli makaron. Od razu krzyknął, że zna takich! Kazał więc nas przyprowadzić.

Lesław: Ale długo zastanawialiśmy się, jak możemy zabłysnąć. Wiedzieliśmy, że nie będzie to łatwe, bo w końcu przychodzimy do samego Kantora. Postanowiliśmy więc ubrać się w maturalne garnitury. Nagotowaliśmy pełno makaronu i wrzuciliśmy go do walizki. Żeby efekt był jeszcze bardziej teatralny, w walizce zrobiliśmy drugie dno w ten sposób, żeby kluski dosłownie się wylewały.

Czy to był Londyn, Paryż, Amsterdam, Belgrad, Lyon, Barcelona, my graliśmy po polsku

Nie wydawało się panom, że walizka z makaronem to jeszcze nie jest sztuka?

Lesław: A jak! Przecież to był Kantor. Tłumaczył nam, czym różni się happening od rzeczywistości. Proszę zauważyć, gdy piję kawę, to jest czynność życiowa, ale gdy tej kawy już nie ma, a ja wciąż udaję, że piję, to jest czynność happeningowa! Proste!

Wacław: Oprócz nas na tym wydarzeniu była jeszcze aktorka, która kąpała się w węglu, no i sam Kantor, który stał na scenie i przemawiał. Gdy przedstawienie się skończyło, ludzie chcieli opuścić salę. Okazało się jednak, że w tym czasie ktoś zamurował drzwi i nie da się wyjść! To właśnie według Tadeusza była sytuacja bez wyjścia! On to wszystko politycznie wymyślił. Walka z ustrojem, z komuną! Taki spryciarz był z niego.


Z teatrem zwiedzili panowie cały świat. Czuliście się jak gwiazdy?

Wacław: A skądże! Byliśmy zapracowani jak cholera. To nie było granie wyłącznie wieczorem i wcześniej jakaś próba. Tam przez cały dzień, całą noc żyło się spektaklem. Jak dziś patrzę na nasze rozpiski, gdzie byliśmy, nie mogę uwierzyć, że tyle czasu poświęciliśmy się teatrowi.

Lesław: Najpiękniejsze w tych wyjazdach było to, że w każdym mieście, bez względu czy to był Londyn, Paryż, Amsterdam, Belgrad, Lyon, Barcelona, my graliśmy po polsku. Nie mieliśmy żadnych plakatów, reklamy tak jak robi się dziś. Na pierwszy spektakl zawsze przychodziła garstka widzów, ale już na kolejnych były prawdziwe tłumy! Tak wieści o nas szybko się rozchodziły.

Za co ludzie go tak uwielbiali?

Lesław: Chyba za to zaangażowanie. On wtedy miał 50 lat i  tyle energii oraz pomysłów co nastolatek.

Wacław: Ludziom podobało się też to, że stał na scenie. Nie był reżyserem, który siedział z tyłu za widownią lub w ogóle nie przychodził na spektakle. Był razem z aktorami i widzami przez cały czas. Niekiedy w czasie spektaklu potrafił wyjść na scenę i powiedzieć: "Jasiu, coś ty robił w nocy? Całą noc pierdolił? Weź się wreszcie do roboty!".


A jak rozłąkę znosiły wasze rodziny?

Wacław: Kantor miał to na uwadze, więc pozwalał nam jeździć z rodzinami, a niekiedy nawet je angażował w projekty. Raz zaproponował rolę mojej żonie, która była studentką prawa. Trochę się wahała, ale ja jej kazałem zagrać. Przychodziła na próby, a on za każdym razem mówił jej: "Pani Ewo, proszę sobie usiąść", a później zapominał o niej. To tak trwało kilka dobrych tygodni. I kiedy ona już taka zmarniona, znudzona siedziała, podszedł do niej i powiedział: "Właśnie tak! Ma pani tak siedzieć jak stara szmata!".

Obraziła się?

Wacław: Obraziła, ale szybko zapomniała.

Jak wracało się do Krakowa z tych zachodnich miast?

Lesław: Wracało się cudownie, ale dla mnie lepsze jednak było wyjeżdżanie. Nie dlatego, że nie lubię tego miasta. Wręcz przeciwnie. Wyjeżdżając stąd ze spektaklem mieliśmy poczucie, że wieziemy w świat coś z Krakowa. Jakiś fragment naszej kultury i sztuki, którą pokazujemy w imponujący sposób.

Wacław: A ja tam wracałem samolotem.

My przecież tylko jedliśmy tam makaron

Tęsknią panowie za dawnym Krakowem?

Wacław: Trochę tak, trochę nie. Dziś na pewno jest bardziej nowoczesny i zadbany. Czarne kamienice w centrum zrobiły się bielsze. Widać tę niesamowitą architekturę, która po odnowieniu stała się wyrazista i ma swój charakter. Dalej chodzimy do tych samych knajp i kawiarni.

Lesław: Wciąż odwiedzamy "Pierwszy lokal" na Stolarskiej.

A słynna jadłodajnia "U Stasi"?

Lesław: Oczywiście! Jemy tam kilkadziesiąt lat. Już nawet nie zamawiamy konkretnych dań, tylko przynoszą nam, co mają.

To gdzie panów można spotkać w Krakowie?

Lesław: A tu naprzeciwko w Klubie RE, gdzie mają taką piwnicę, że hej! Lubię sobie tam zejść na kawkę.

Wacław: Jeszcze do Dymu chodzimy. W Pięknym Psie lubimy spotkania z artystami. Trzeba żyć Krakowem i wykorzystywać go, bo ma niesamowity potencjał. W szczególności artystyczny. Sztuka czai się tu w każdym kącie.

Dlaczego więc nie wrócą panowie do teatru?

Lesław: Nie, nie myślimy o tym w ten sposób. Musielibyśmy być tak zaangażowani jak Kantor, a na to nas nie stać. My? My przecież tylko jedliśmy tam makaron.

Rozmawiała Magdalena Janczura